poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Rozdział 5

Szłam powolnym krokiem, trzymając pod ramię 1001. Śnieg skrzypiał pod naszymi butami. Ledwo trzymałyśmy się na krótkich, dziecięcych nóżkach, przebijając się przez zaspy. Drobinki białego puchu wplątywały się nam we włosy i opadały na zmarznięte, pucołowate policzki. Mroźny wiatr chlastał nas po twarzach, a światła miasteczka, do którego zmierzałyśmy, wydawały się tak potwornie odległe. Chłód nie stanowił jednak największego problemu. Za duże ciuchy, którymi byłyśmy opatulone wplątywały nam się pod nogi i sprawiały, że prawie co chwilę, lądowałyśmy na brzuchu w białej toni. Po około dwudziestominutowym marszu, kiedy byłyśmy już przemoczone do suchej nitki, wreszcie dojrzałyśmy niewyraźny zarys ogromnej bramy wejściowej. Z pozoru niegroźna wioska, okazała się solidnie uzbrojonym, pilnie strzeżonym terenem, z napakowanymi strażnikami przy potężnym, elektrycznym murze. Ogromny, niebieski, strzelisty łuk, pokryty lodem i kablami przewodzącymi prąd miał chyba za zadanie odstraszać nieproszonych gości. Za nim, potężne wrota zbudowane z metalu i najprawdopodobniej zabezpieczone jakimś polem siłowym, obstawione były przez trójkę ubranych w granatowe kombinezony ludzi z łukami na plecach. Ciągnący się chyba w nieskończoność, wysoki mur z wieżami strażniczymi, pokryty był drutem kolczastym i emanował jakąś nieznaną mi dotąd siłą. Przypatrywałam mu się dłuższą chwilę z zainteresowaniem i pewnego rodzaju zachwytem. Pole przyciągało mnie do siebie, co wprowadzało mnie jakby w trans. Ocknęłam się, kiedy usłyszałam piskliwy lecz stanowczy głos 1001 tuż przy moim uchu.
- Nie odzywaj się, nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów, rób co ci mówią. Ja wszystko załatwię.
Trochę śmiesznie zabrzmiało to z ust sześciolatki, ale starałam się zachować spokój. Szatynka uniosła rękę w powietrze i wykonała dłonią jakiś niezidentyfikowany gest. Jeden ze strażników, który dotąd stał jak skamieniały, drgnął i popatrzył na nas. Niechętnie, jakby kosztowało go to wiele wysiłku, oderwał się od wrót i zaczął kroczyć w naszą stronę. Z każdą chwilą, gdy podchodził, napięcie w moim żołądku rosło. Czułam jak wnętrzności skręcają mi się we wszystkie strony. Serce waliło jak oszalałe, a oczy błądziły od jego potężnych nóg zanurzonych w śniegu, do głowy zasłoniętej futrzanym kapturem. Miałam nadzieję, że wzrok mnie myli, bo strach, który rozchodził się po całym moim ciele, powoli mnie obezwładniał. Miałam przed sobą mężczyznę. Naturalny instynkt kazał mi zwiewać, kryć się, uciekać, gdzie pieprz rośnie. Coś jednak przywarło mnie do ziemi i zmusiło do czekania. Sparaliżowana przyglądałam się wielkoludowi, coraz wyraźniej dostrzegając rysy jego twarzy. Zbliżał się wolno, jak zwierzę czające się na ofiarę. Kocie ruchy mówiły wyraźnie "zróbcie coś, co mi się nie spodoba, a załatwię was jednym ciosem". Badał nas czujnym spojrzeniem. Zatrzymał się w odległości 5 metrów ode mnie i mojej towarzyszki, ale nawet, kiedy stał pod światło mogłam dojrzeć jego buzię. Szare i zimne jak lód oczy, płonęły intensywnym, porażającym blaskiem. Krótkie, mokre blond włosy opadały w nieładzie na jego zmarszczone czoło. Lustrował nasze niewielkie ciałka z pewnego rodzaju zdziwieniem. 1001 uchyliła poły płaszcza i wyciągnęła nogę z nieprzemakalnego buta. Po chwili podwinęła nogawkę i ujawniła wenusjański tatuaż z numerem na kostce. Strażnik mruknął coś pod nosem, a potem wyginając pełne wargi w nietypowym, tajemniczym uśmiechu skinął na nas głową, odwrócił się i ruszył przed siebie. Wymieniłam z dziewczyną niepokojące spojrzenie, na co ona wyszczerzyła zęby i wsunęła z powrotem stopę do kozaka. Podążyłyśmy w ślad za strażnikiem. Obawy nie odstępowały mnie na krok. Mężczyzna miał na oko 20 lat, był porządnie umięśniony i nie wyglądał na kogoś z kim można było się pośmiać przy filiżance kawy. Poza tym, chłopak znacznie odbiegał od mojego osobistego wyobrażenia o facetach, a już tym bardziej wyglądem nie przypominał osób ze zdjęć, które oglądaliśmy na zajęciach. Trudno było mi to przyznać, ale byłam przerażona. Z każdym jego krokiem odczuwałam drżenie w palcach u rąk, a w mojej głowie pulsowało od płynącej z impetem krwi. I wtedy nagle się zatrzymał. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy odwrócił się i obrzucił mnie stalowoszarym spojrzeniem. Skamieniałam. Jego wzrok powoli prześlizgiwał się od moich granatowoniebieskich oczu, poprzez brzuch i nogi aż zatrzymał się na pokrytym śniegiem bucie. Zrozumiałam o co mu chodzi i drżącymi rękoma, ledwo zmuszając ciało do pochylenia się, pokazałam mu tatuaż. Bez słowa odwrócił się i ruszył dalej. Miałam ochotę rozpłakać się ze strachu. Wartownik podprowadził nas pod bramę. Przeszliśmy pod łukiem, a ja niezauważalnie musnęłam opuszkami palców zapierającą dech w piersiach konstrukcję. Znaleźliśmy się przed wrotami. Strażnik krzyknął coś w niezrozumiałym dla mnie języku i potężne wejście rozsunęło się przed nami z cichym syknięciem. Wstrzymałam oddech. Oślepił mnie jasny blask. Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Wioska na Merkurym była niesamowita. Świeżo odśnieżona, kamienna uliczka, którą stopniowo zasypywały kolejne płatki śniegu, a wzdłuż co 7 metrów, postawione czarne, skrzące się latarnie, zbudowane w staromodnym stylu... Małe domki oświetlone świątecznymi lampkami, kawiarnie, puby, piekarnie, sklepy z zabawkami i cukiernie... Tłumy ludzi na błyszczących w jasnym blasku chodniczkach... Powozy konne... I ten zapach cynamonu i piernika! Poczułam się jakbym weszła do krainy dziecięcych pragnień. Nie miałam pojęcia skąd mi się to wzięło, ale pewnie to wynik naszego "cofnięcia się w rozwoju".
Na Wenus nigdy nie widziałam niczego podobnego. Owszem, była strefa lodowcowa (bo nasza planeta posiada każdy z klimatów wszechświata), ale nigdy nie pozwolono nam zajrzeć, co się w niej znajduje. Przynajmniej nie początkującym Obiektom. A teraz miałam tę cudowną mieścinę na wyciągnięcie ręki. Uśmiechnęłam się sama do siebie, kiedy usłyszałam głęboki, mrożący krew w żyłach głos, dobiegający znad mojego lewego ramienia.
- A teraz, drogie panie pozwolą się zaprowadzić do miejsca, w którym wyrobią paniom przepustki.
Ponownie poczułam ciarki łaskoczące mnie po plecach. Mimo wszystko nie mogłam uwierzyć w to co się działo. Otępiała ruszyłam za chłopakiem w puchatym płaszczu. Szurałam nogami, czując doskwierający lęk, który kłębił się gdzieś we mnie. W gardle miałam kluchę, a w kącikach oczu drobinki łez. Dyskretnie zerknęłam na 1001, która zdawała się nie być wcale poruszona obecnością mężczyzny. Minęliśmy sklep mięsny i skręciliśmy w trochę mniej efektowną alejkę. Po ogromnym wrażeniu jakie zrobiła na nas główna droga, obskurne bloki kuły w oczy. Poprzewracane pojemniki na śmieci, pijani ludzie podpierający ściany, smród papierosowego dymu, drażniący w nos. Szłam ostrożnie omijając wszelkie obrzydlistwa zalegające na chodniku. Przez drogę przebiegł nam bury kot. Po ciele przeszły mi ciarki. Przy drzwiach ciemnego budynku, do którego najwidoczniej zmierzaliśmy, stała kobieta. Była pulchna, zgarbiona i siwa. Tłuste włosy opadały na jej pomarszczoną, zaniedbaną twarz. Uśmiechnęła się do nas, pokazując szczerbate uzębienie. Strażnik podszedł do niej i w innym języku nakazał jej odejść. Wywnioskowałam to po podniesionym głosie i nadmiernej gestykulacji. Staruszka jednak dzielnie trzymała się klamki, nie chcąc przepuścić mężczyzny. W pewnej chwili wartownik chwycił ją za poły szaty i odrzucił z taką siłą, że odbiła się od muru po przeciwnej stronie i plackiem opadła na ziemię. Krew stanęła mi w żyłach, a potem zaczęła buzować. Zaczęłam biec w stronę kobiety, ale ktoś chwycił mnie za rękawy. Nie słyszałam nic, ale wiedziałam, że na mnie krzyczą. Rwałam się z całych sił, robiłam uniki i wymykałam się spod ogromnych rąk. Maleńki wzrost był wtedy zbawienny. Kiedy w końcu dotarłam do kobiety, całą siłę wykorzystałam, by odwrócić ją na plecy. Sekundy wydłużały się, kiedy spoglądała na mnie smętnym wzrokiem, uśmiechając się półgębkiem. Ścisnęła moją dłoń, mówiąc coś. Nie słyszałam. Kobieta w pewnej chwili przestała się poruszać, ale z niezmiennym wyrazem twarzy wpatrywała się we mnie. Z początku nie zrozumiałam co się stało, ale dotarło to do mnie, kiedy rozhisteryzowaną odciągali mnie od jej ciała. Czas się dla niej zatrzymał. Uśmiechając się, opuściła okrutną planetę udając się do miejsca nieznanego. Niepoznanej przez nas strefy czasu, gdzie trafiają wszystkie dusze po śmierci. Do krainy, dokąd nie docierają żadne statki kosmiczne. W okrutny sposób odebrano jej życie. Zadecydowali o jej losie, bez jej zgody. A może sama pisała się na coś takiego? Ściskając w dłoni przedmiot, który niezauważalnie wręczyła mnie staruszka, walczyłam jak lwica ze strażnikami. Pałałam żądzą zemsty. Chciałam pozbawić ich wszystkich głosu, by choć na chwilę zachowali spokój w obliczu tragedii. Chciałam udowodnić im, jaką krzywdę wyrządzili tej jednej, biednej osobie. Pragnęłam raz na zawsze pokonać tę morderczą rasę, jaką okazali się mężczyźni. Chciałam... Pomóc. Pomóc kobiecie, dla której wszystko się już skończyło. Albo dopiero zaczęło. Niestety zanim zdążyłam chociaż  kogoś ugryźć, ujrzałam nad sobą kij. A potem ogarnęła mnie ciemność.
Obudziłam się w lodowato-niebieskiej  sali. Na środku pomieszczenia stała wielka lampa. Zaraz za nią pełno sprzętów laboratoryjnych. Siedziałam na krześle, przywiązana sznurami. Gdybym chciała mogłabym się spokojnie uwolnić, ale nie czułam takiej potrzeby.
- Widzę, że w końcu doszłaś do siebie - usłyszałam opanowany, kobiecy głos i automatycznie napięłam mięśnie. Przypomniało mi się co Merkurianie zrobili tamtej kobiecie.
Z cienia wyłoniła się szczupła nastolatka. Była dość wysoka i miała długie, czarne włosy. Jej szafirowe oczy, przewiercały mnie na wylot. Przy niej poczułam się bezbronna, ale zaraz przypomniałam sobie skąd pochodzę i wypięłam dumnie klatkę piersiową. Dziewczyna pstryknęła palcami i przy jej boku pojawiła się pantera śnieżna, łasząc się. W jednej chwili uleciała ze mnie odwaga.
- Jestem Arabella. Jak się nazywasz? - spytała naukowym głosem, siadając naprzeciw mnie. Zwierzak krążył wokół, powarkując cicho.
- Obiekt 0628 - szepnęłam nienaturalnie wysokim głosem. Brunetka zanotowała coś.
- Ooo, Wenusjanka. Ciekawe. Ile masz lat?
- 17 dni.
- Co tutaj robisz?
- Wysłali mnie na misję. Gdzie moja towarzyszka?
- Na czym ma polegać ta misja?
- Przybyłyśmy, by skontrolować poziom emitowanych zanieczyszczeń do atmosfery, by zapobiec destrukcji planet, zaopatrzonych w bogatą faunę i florę. Co zrobiliście z 1001?
- Kto was wysłał?
- Szefowa Poolow, głównodowodząca oddziałami na Wenus. Czy możesz mi w końcu odpowiedzieć?
- Jaki był ukryty cel waszej wyprawy?
- Ukryty cel? Nie rozumiem.
- Każda misja ma jakiś drobny szczegół, o którym wasza rasa zwykła nas nie informować. O co chodzi tym razem?
Zagryzłam wargę. Jeśli to prawda, to nikt mnie o tym nie poinformował. Cóż, trudno się dziwić. Musiałam jakoś się obronić. Trzeba było podjąć próbę wytrącenia jej z równowagi.
- Fajny medal - odparłam przyjmując obojętną pozycję i mierząc wzrokiem przedmiot zwisający jej z szyi.
- To dziwne, że pani Poolow wysłała na misję nowicjuszki. Myślę jednak, że w końcu obie zdradzicie nam o co chodzi.
- Za co go dostałaś?
Spojrzała na mnie spode łba. Pantera najeżyła się.
- Wygrałam doroczne mistrzostwa w bitwie na śnieżki - rzuciła, wstając.
- Dlaczego zatrudnili cię tutaj w tak młodym wieku?
Zebrała torbę i zaczęła iść w stronę wyjścia.
- Mam 15 lat. Tutaj oznacza to pełnoletniość.
- Nie dziwię się, że dali ci tę posadę, doskonale radzisz sobie podczas przesłuchiwań. Jesteś strażniczką?
Uśmiechnęła się, odwracając się do mnie.
- Jestem psychologiem.
- Podziwiam. Ja nie umiałabym przeglądać tak cudzych umysłów.
- Mylisz mnie z medium.
- Nie, nie. Chodzi o to, że jako psycholog, na pewno doskonale rozumiesz wszystkie potrzeby, pragnienia i problemy ludzkie, prawda?
- Tak. Widzę również, że właśnie próbujesz wyciągnąć ode mnie jakieś informacje - zaśmiała się, wracając na miejsce. - Próbuj dalej, może się uda.
Zarumieniłam się, ale nie zrezygnowałam z planu. To i tak duży sukces, że udało mi się ją zatrzymać.
- Co robisz w wolnym czasie? Chyba dają wam tu jakieś przerwy, prawda?
- Cóż... Wiesz mi lub nie, ale dużo czasu spędzam na drzewach.
- Jesteś obserwatorką?
- Robię to dla przyjemności - skrzywiła się.
- Naturalnie, wybacz. A... Powiedz mi, co robisz oprócz przesłuchiwania innych?
- Pilnuję, żeby ktoś taki jak ty, nie posunął się za daleko podczas inicjacji.
- Och, oczywiście... Inicjacja... Tak... Mm... Pewnie, że wiem co to jest.
Uniosła brew w górę.
- Wiesz, wydaje mi się, że twojej koleżance lepiej wyszła akcja odwrócenia uwagi.
- 1001? Ona też tutaj jest? - wstrzymałam oddech.
- Oczywiście. Bądź spokojna, nic jej nie grozi, podobnie jak tobie.
- To dlaczego jestem związana?
- To dla twojego dobra. Kiedy będziemy oznaczać cię pieczęcią milczenia, sznury będą bardzo potrzebne. To dość bolesny zabieg, a pamiątka zostaje na całe życie.
- Tak, to jasne.
Nastolatka skinęła mi głową i podniosła się gwiżdżąc na dzikiego zwierzaka. Ten, jak posłuszny piesek pobiegł za nią. Po chwili zostałam w pomieszczeniu całkiem sama. I nic nie rozumiałam z tego, co usłyszałam.
Minuty wydłużały się, kiedy siedziałam kompletnie sama w chłodnym laboratorium, wpatrując się w ściany. Dla zabicia czasu liczyłam swoje wolne, niespokojne oddechy i starałam się pojąć znaczenie wypowiedzianych przez psycholożkę słów. Merkury, wbrew pozorom, nie był zbyt przyjazną planetą. "To świat kontrastów" - przypomniałam sobie w myślach słowa 1001, która ze spokojem znosiła wszelkie wyzwania postawione nam na drodze przez los. Zastanawiałam się, czy nadal robi dobrą minę do złej gry. Po pewnym czasie usłyszałam kroki, co ponownie przyprawiło mnie o czarne myśli. Inicjacja, pieczęć milczenia. Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym syknięciem i do środka weszła grupa umundurowanych ludzi. Jeden z nich ciągnął pod ramię nieprzytomną 1001.
- Co wyście jej zrobili?! - krzyknęłam, nie mogąc powstrzymać emocji.
Nikt nie przejął się jednak, bezbronną sześciolatką. Posadzili moją towarzyszkę na drugim krześle i również związali ją sznurami. Wtedy, do pomieszczenia wparowała ubrana w laboratoryjny strój rudowłosa kobieta około 40-stki, a zaraz za nią nastolatka, z którą miałam już przyjemność rozmawiać.
- Nazywam się doktor Samara Hall i będę waszą przewodniczką w drodze do oświecenia, zwanego inicjacją - powiedziała, odgarniając pomarańczowoczerwone kosmyki włosów i spoglądając z pogardą na 1001. - Zbudzić ją.
Jeden z ochroniarzy podszedł do szatynki i zaczął nią gwałtownie potrząsać. Zacisnęłam powieki.
- Nie tak, głąbie! - wrzasnęła, a ja usłyszałam jak zaczyna szukać czegoś w szafce. - Weź to! Tylko wbijaj powoli, nie chcę, żeby igła się złamała.
Po kilku długich sekundach, usłyszałam cichy jęk towarzyszki. Odetchnęłam z ulgą. Spojrzałam pytająco w stronę sześciolatki, ale ta, zignorowała mój wzrok i odezwała się słabym głosem:
- Możemy zaczynać.
Doktor Hall podeszła do niewielkiej komody i wyciągnęła z niej ogromne szczypce, żarzące się na czerwono.
- Za chwilę zostaniecie naznaczone pieczęcią milczenia. Bez zgody udzielonej przez Merkuriański Komitet Pojednawczy, nie będziecie mogły zdradzić ani słowa nikomu, nawet gdyby wahały się losy wszechświata. Wszystko co tu zobaczycie i odkryjecie, jest oblane mistyczną przysięgą i naznaczone mocą tak tajemniczą, że nawet my nie znamy wszelkich jej możliwości. Od pokolenia na pokolenie, Wenusjanie ślą do nas oddziały kontrolne w celu wydobycia sekretów magicznej broni. Nie znamy powodu waszej wyprawy, ale wszystko to odziane jest w płaszcz tajemnicy, zapieczętowane obietnicą milczenia, którą i wy będziecie musiały złożyć. Inicjacja rozpocznie się po uroczystym odlaniu tatuaży. Będziecie musiały przejść przez komorę odnowienia, by odzyskać dawną postać, dopiero wtedy odkryjemy czy jesteście godne zaufania, czy stracenia.
Jeden ze strażników podszedł do rudowłosej i wziął od niej mosiężny przedmiot. Powolnym krokiem zbliżył się do mnie i uklęknął na jedno kolano. Miał kręcone blond włosy i ciemnozielone oczy. Dwoma palcami podwinął mi nogawkę za dużych spodni i przejechał opuszkami po tatuażu z numerem. Syknęłam z bólu. Nie wiadomo czemu znamię zaczęło mnie potwornie piec i pulsować. Zakręciło mi się w głowie. Mężczyzna uniósł szczypce w górę, po czym rozpaloną stroną skierował do mojej nogi. Zaczęłam się rzucać, próbowałam się uwolnić, ale na próżno. Liny okazały się jednak zbyt wytrzymałe. Blondyn musnął znak narzędziem, a ja krzyknęłam na całe gardło. Łzy spływały mi po policzkach. Zdawało mi się, że kostka płonie. Rwałam się, chciałam uciekać, ale chłopak mi na to nie pozwalał. Zaciskał zęby przedmiotu tuż nad numerem, powodując tym samym okropny ból. Czułam zapach spalenizny. Miałam wrażenie, że skóra topnieje mi jak wosk. Gorący płyn ściekał raniąc przy tym moją stopę. Nie widziałam już nic oprócz łez. Czułam się obdarta i ogołocona jednocześnie, chciałam umrzeć. I nagle zrobiło się potwornie zimno. Podniosłam powieki. Nie czułam już palącego znaku, tylko kojący chłód. Przede mną leżał nieruchomo strażnik. Szczypce wypadły mu z ręki. Zauważyłam, że oprócz mnie, tylko 1001 nie padła. W laboratorium migało czerwono-białe światło, a wszyscy pozostali leżeli na ziemi.
- Co się stało? - spytałam, starając się wytrzeć łzy o rękawy bluzki.
Tatuaż na mojej kostce przecinała na ukos głęboka blizna w kształcie ciernia.
- Musicie uciekać - usłyszałam dziewczęcy głos i przede mną pojawiła się czarnowłosa nastolatka.
- Pani psycholog, co pani tu robi? - spytałam na wpół żartobliwym tonem.
Dziewczyna ukucnęła przy mnie i zaczęła rozwiązywać sznur.
- Ta inicjacja jest kompletnie chora, gdybym tylko wiedziała, nie dopuściłabym do tego - burknęła, biegnąc do 1001. - Twoja koleżanka jest osłabiona. Musisz codziennie podawać jej te pigułki - dodała, szybko kierując się w stronę szafki i rzucając mi niewielką fiolkę.
- To przez to świństwo, które kazała jej wstrzyknąć ta wariatka? - wskazałam ręką na doktor Hall. - Porąbana.
- To moja matka - odparła otwierając kodem automatyczne drzwi i wybiegając z pomieszczenia. Ruszyłam za nią ciągnąc pod pachę 1001.
- Wybacz.
- Nic się nie stało. Serio jest porąbana.
Wybiegłyśmy na zimny dziedziniec. Czarnowłosa poprowadziła nas tą samą drogą, którą przyszłyśmy do budynku i stanęła przed bramą. Było przeraźliwie zimno, a my pozbawione zostałyśmy wszystkich płaszczy. Zaczęła rozmawiać ze strażnikiem, ale ten pokręcił tylko głową. Podbiegła do nas i westchnęła ostentacyjnie.
- Nie wypuszczą was bez zgody ministra MKP. Musicie tu zostać i ukryć się na parę dni. Postaram się zrobić co w mojej mocy, ale nie obiecuję wam, że uda wam się stąd bezpiecznie odlecieć.
- Nie możemy zostać. Trzeba będzie uciec - szepnęłam patrząc pytająco na 1001, która kiwnęła pojednawczo głową.
- Załatw nam jakiś nocleg, w którym będziemy bezpieczne.
Dziewczyna zagryzła wargę i okręciła się na pięcie.
- Chodźcie, znam jedno takie miejsce.

~ ~ ~

Wybaczcie, że znowu kazałam wam tyle czekać, ale nareszcie jest rozdział! ^^
Mam nadzieję, że nie zanudziłam was tyloma opisami? T.T
Dedykacja dla Rexi i Cupcake. Mistrza cierpienia i mistrza w wymyślaniu imion xD

Czytałeś = skomentuj, to wiele daje i nawet jeśli nie masz konta google możesz to zrobić anonimowo :*

Pozdrawiam!

- Postać Arabelli Hall zawdzięczam Vivian Black, dziękuję kochana! :*